Uczciwie przyznać muszę,że długo mnie nie było, ale tak jak pisałam wcześniej, tyle się działo i dzieje w dalszym ciągu, że właściwie nie miałam czasu,żeby zajrzeć tutaj choć na chwileczkę, za co bardzo Wszystkich przepraszam.
Po pierwsze, zmieniam pracę. Co prawda godziny dalej nie za fajne, bo od 10 do 18, ale przynajmniej nie spędzę w transporcie wiejsko-miejskim 6 godzin dziennie, co uważam i tak, jest wielkim plusem.
Po drugie, w dużej mierze moja nieobecność, była spowodowana siedzeniem w szpitalu, u Nurki. Dziecko miało operację, która sama w sobie, może zbyt skomplikowana nie jest, ale za to rekonwalescencja bolesna i bardzo nieprzyjemna, bo to nosek, więc miejsce bardzo bolące.Wychodziłam więc z domu raniutko, a wracałam w nocy, a zdarzało się,że i to nie.
Po trzecie..trupem o mało nie padłam. ..Któregoś dnia rano, zeszła do mnie Madzia z miną nieszczęśliwą i bardzo skruszoną, myślę…ki diabeł? Długo zmóżdżać się nie musiałam, dziecko położyło, na mój piękny, koronkowy obrus -papierek…z dwoma czerwonymi kreseczkami… i już wiedziałam, że zostanę babcią :), co zaskoczyło nie tylko mnie, ale również i moje dziecko pierworodne….które oznajmiło…mamuś…nie wiedziałam… No to ja się jej pytam, czy ona myślała,że dzieci to w kapuście się znajduje, że bocian przynosi ? A uświadamiałam przecież już od 15-go roku życia co do czego służy! Dominikę, to nawet od 12-go- tak na wszelki wypadek, bo postęp cywilizacyjny jest ogromny i dzieci jakoś dużo szybciej dojrzewają!
Po czwarte: usiłując nadgonić stracony czas i ciesząc się w końcu wolnymi dniami bez pracy, starałam się, zrobić cokolwiek ,żeby dom na święta, wyglądał jak…no… jak dom, u nas na święta, a wiadomo,że Boże Narodzenie już lada moment. Wymyśliłam, że zrobię szyszkową choinkę. Z grubego kartonu zwinęłam stożek, wypchałam starymi gazetami i zabrałam się ochoczo do dzieła, doklejając klejem na gorąco, na przemian szyszki, korki , pierniczki z masy solnej i cynamon w laseczkach. Czasu było mało, a że ja niecierpliwa bardzo jestem, więc robota, aż paliła mi się w rękach…niestety dosłownie…w pewnym momencie, szyszka z klejem spadła prosto na moją dłoń przyklejając się do niej pięknie. Zdębiałam, zawyłam z bólu i zdurniałam doszczętnie…patrzyłam na to cudo, które zasychało na ręku i nie bardzo wiedziałam co zrobić. W końcu , w akcie desperacji…pociągnęłam z całej siły i zerwałam, razem z całkiem sporym kawałkiem skóry. Zdębiałam ponownie i zawyłam z bólu powtórnie .Nawet nie sądziłam,że jestem pod skórą taka różowiutka, normalnie jak świnka !Doszłam do wniosku,że nie jest tak źle…ostatecznie to lewa ręka, więc nie ma takiego problemu, są gumowe rękawice. Babrało to się okrutnie przez tydzień, już mnie nie dziwi,że człowiek składa się z takiej ilości wody…ciekło i ciekło, a ja zaczęłam podejrzewać,że jeszcze parę dni i się odwodnię jak nic:).Ósmego dnia pokazała się na brzegach sucha obwódka, a teraz już cała ranka zarosła, paskudną, pomarszczoną skórą, ale ostatecznie będę babcią , więc czas zacząć się marszczyć! Tylko kolorystyka, jakby odbiega od moich brązów, bo skóra dalej w tym miejscu, różowa jak u prosiaczka!
Nie wiem, czy ja długo jeszcze pożyję, bo cały czas robię sobie krzywdę jakąś . Parę dni temu podlewałam kwiatki…mam takiego jednego, ładnego w łazience…chyba jakaś odmiana asparagusa..ale kolce ma..no więc kolec wbił mi się paskudnie pod paznokieć- niestety , tym razem prawy. Udało mi się go zębami wyciągnąć, kolec znaczy, nie kwiatek i myślałam,że będzie ok. Nie jest…z dnia na dzień boli co raz bardziej i puchnie. Dzisiaj nie jestem w stanie w ogóle używać kciuka, który dopiero w momencie, jak go właściwie straciłam , okazał się bardzo potrzebny…ba…wręcz niezbędny! Okazuje się,że kciuk, jest potrzebny prawie do wszystkiego! Ileż człowiek nie docenia rzeczy, dokąd je ma! Obiecuję,że jak tylko mój kciuk , wróci do formy, to będę o niego bardzo dbała. No więc, pojechałam dzisiaj po zakupy, które po powrocie usiłowałam rozpakować. Żarło królicze, przesypuję do takiej ogromnej metalowej puszki..niestety…nożyczek też nie mogę używać- bo kciuk potrzebny, jak się okazało.Ale po co cholera poczekać, no ja niecierpliwa przecież jestem i nie będzie mi jedzenie w foliowych torebkach leżało..lewa ręka boli, prawa jeszcze bardziej, ale…zęby jeszcze mam! Co prawda, jak tak dalej pójdzie, to chyba niedługo, ale póki co są! No więc, ja te torebki zębami… twarde jak cholera teraz te zgrzewy robią, ale w końcu się udało, rozerwałam jedną torebkę, potem drugą…z trzecią jakoś dłużej się szarpałam…w końcu się udało…szarpnęłam i poszło, zgrzew puścił, ziarna podskoczyły i proso wpadło mi prosto do nosa…o mamuniu, myślę…tylko nie to…nie zostanie mi już nic , jak mi to kiełkować w nosie zacznie.Prychałam, flukałam, parskałam…w końcu, chyba je wydmuchałam..chyba, bo do końca nie jestem pewna..okaże się rano.
Uszkodzona, więc jestem okrutnie i bardzo obolała:) Kciukiem odruchowo, co i rusz w coś walnę, albo za coś chwycę..i ja się pytam , jak ja niby mam wigilię przygotować…jak mam zrobić pierogi, bez kciuka??? No nie da się :( Cieszyłam się chociaż ,że pierniczki już upieczone, ale jak się okazało…również zjedzone, prawie w całości. Z ilości tysiąca sztuk, bo piekłam już dwa razy, zostało może z dwieście.Trzeba by upiec kolejne, tak żeby domowe pasożyty nie zdążyły dokonać konsumpcji…Na girlandzie, też troszkę powiesiłam…wchodzę do domu, patrzę, a z girlandy Osiołek zwisa z nitką w pysku…zeżarł wszystko, do wysokości swego cielska w pionie:(No a, jak on zjadł, to Plastrowi, też trzeba było trochę dać…żeby mu smutno nie było, nam pierniczki szwedzkie też bardzo smakują, więc wspólnymi siłami poradziliśmy sobie, myślę, co tam…upiekę następne..ale nie wiedziałam,że kciuka zabraknie.
O ile jutro nie ubędzie mi znowu jakiegoś kawałka, to postaram się tutaj wpaść jeszcze parę razy przed świętami, w końcu mam wolne :)
Pozdrawiam Was cieplutko .